stów, maszerujących w stronę ratusza przy warkocie bębna i asyście pospólstwa.
Skręcili nagle w miasto, w gmatwaninę ulic i zaułków, podobnych górskim szczelinom, tak samo wązkich, krętych i wysokich. Roiło się w nich od ludzi. Latarnie po rogach i światła okien wydobywały obrazy zwyczajnego biegu życia. Sklepy stały otworem. Rzucały się w oczy schludne wnętrza parterowych mieszkań i ludzie spokojnie zajęci codzienną pracą. Nawet ten jesienny, dokuczliwy deszczyk nie psuł nikomu humorów, twarze jaśniały pogodą i wesołe uśmiechy i rozmowy rozlegały się na każdym kroku. Handlarze, pchając przed sobą wózki pod płóciennymi daszkami, okrzykiwali swoje towary. Gdzieś w nizkiej, sklepionej izbie, czerwonej od ognia, pracowali kowale, bijąc młotami, aż dygotała ziemia. Na opuszczonej barykadzie, sięgającej pierwszego piętra, z niemałym wrzaskiem zabawiały się dzieci. W jakimś szynku grzmiała muzyka i zapamiętale tańcowano. Gawrosze darły się w niebogłosy, zachwalając ostatnie zwycięstwa nad rojalistami w Wandei. To jakaś para, obejmując się czule, szła, śpiewając miłosną piosenkę. Zajrzeli do jakiejś izby, gdzie przy świetle olejnej lampy brodata jejmość w białym kornecie i z ogromnym kotem u boku wróżyła z kart wielce strojnemu młodzieńcowi w kosmatym kapeluszu. Ociemniały żebrak, prowadzony przez psa, wygrywał na flecie pod oknami. W zagłębieniach murów żarzyły się kuchenki, a ostre zapachy tłuszczów przypalonych drażniły nozdrza. Niegdzie w oknach oświetlonych siedziały dziewczyny, nawołując przechodniów
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/227
Ta strona została przepisana.