Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/230

Ta strona została przepisana.

gnatów już nie czuję. Ze strachem myślę o powrocie do swego hoteliku! Powozu w tej okolicy nie dostanie?
— Przed kafenhauzem Prokopa może się zdarzyć...
— Nie ruszę się z miejsca! Pozwól mi się przespać choćby na podłodze! Bierz listy; miałem ci je doręczyć, oddaję. Spełniłem pierwszą część zadania Gdzież to czekają na nas?
— Właśnie w Café Procope. Ósma dochodzi, muszą już być zebrani...
— Zlituj się, nie potrafiłbym skleić dziesięciu słów! Indziej zdam obszerną relacyę o kraju. Już mi się mąci w głowie. Ale biwakujesz jakby na polu bitwy — szepnął, tocząc sennemi oczyma. — Spartańska kwatera.
— Każdy zbytek jest zbrodnią przeciw walczącej ludzkości — odparł surowo, stawiając przed nim na stołku flaszkę z winem i kawał chleba. — Przyjmij, co mam. Żołnierska porcya i to z niemałym trudem wydarta innym, może głodniejszym. Nie śmiałbym sobie folgować, gdy cały naród cierpi głód i nędzę. — Za parę godzin powrócę! — Zabrał listy i wyszedł.
Zaręba, nie mogąc przełknąć chleba, który miał gorzkawy smak stężałego klajstru, wypił tylko wino i rzucił się na tapczan.
Obudził go dopiero nazajutrz w samo południe Chomentowski.
— Spałeś, jak zabity. Jakże się dzisiaj czujesz?
— Jeszcze mi się kości rozłażą, ale od biedy mógłbym już powracać do Warszawy.
— Gdybyś miał z czem. Niestety, ministeryum