— On strasznie nienawidzi arystokratów — ostrzegała, patrząc w inną stronę.
— — ja właśnie jestem królem amerykańskim! — żartował rozbawiony.
— Ale, co najmniej, musisz być wicehrabią! — dowodziła z uporem. — Widziałam jednego na szafocie: był do ciebie podobny, obywatelu, jak dwie krople.
— I Fort przypomina lisa, chociaż po przyjrzeniu wydaje się raczej centkowaną małpą.
Dziewczyna coś nagle posmutniała.
— I długo będziesz mieszkał u nas, obywatelu? — pytała z natarczywością.
— Póki nie wytracą wszystkich arystokratów.
Uśmiechnęła się i odbiegła. Fruwała jakiś czas po stancyi, niby motyl, okrążając zdala Fort’a, lecz w końcu przysiadła przy nim i coś mu szeptała do ucha, trwożnie spoglądając na Zarębę.
Poruszył się niespokojnie, bo oczy rudego penetrowały po nim, jakby rozsrożone psy, wyczekujące sposobnej pory.
— To jeden z angielskiej psiarni Pitt’a! — rzucił wyzywającym głosem.
Znaczyło, jako publicznie wskazywał go za szpieguna.
Opanował się jednak i, aby uniknąć burdy, musiał tę obelgę puścić płazem. Podniósł się więc do wyjścia.
— Muscadin! — zawołał znowu Fort, szczerząc do niego żółte kły.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/243
Ta strona została przepisana.