młoda dziewczyna z tacą, pełną stołowego sprzętu, odwracając twarz za siebie.
— Pójdę na posiedzenie Konwentu! — mówił jakiś uprzejmy głos.
— Powiem ojcu, żeby ci towarzyszył, obywatelu!
— Ja czuwam przy obywatelu-reprezentancie! — zawarczał Basse, dźwigając się z ławy.
Dziewczyna zeszła na schody, pozostawiając drzwi wywarte na rozcież. Buchało z nich ciepło i szeroki pas światła. Zaręba odsunął się nieco w cień. Jakiś człowiek chuderlawy i miernego wzrostu chodził zwolna po stancyi. Był w niebieskim fraku, żółtawych nankinach, białych pończochach i pantoflach ze srebrnemi klamrami. Głowa utrefiona i obficie przypudrowana, twarz blada i pospolita, czoło pofałdowane, niezbyt foremny nos i wązkie usta, dawały mu na pierwszy rzut oka pozór jakowegoś pisarczyka trybunału.
— Kto to jest? — spytał, nie dając wiary własnym przypuszczeniom.
— Obywatel-reprezentant, Robespierre — usłyszał warczącą odpowiedź.
Nogi się pod nim ugięły i serce na chwilę zamarło. Więc to był on! Robespierre, dyktator Francyi! Apostoł Rewolucyi! Straszliwa maxima, która jednak miała swój kształt człowieczy! Reprezentant wszystkiej uciśnionej ludzkości. Samo brzmienie tego nazwiska przerażało tyranów! Nabożnemi w korności oczyma zapatrzył się w jego twarz nieprzeniknioną, jakoby w oblicze samego przeznaczenia! Łzy uwielbienia zabłysły mu w oczach, serce przejął dygot trwożnej radości. Ledwie
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/248
Ta strona została przepisana.