śmiał oddychać, ledwie śmiał zawierzyć swoim olśnionym, szczęsnym oczom! Wszak jedno słowo tego człowieka mogło zaważyć na losach ojczyzny.
Robespierre rozmawiał półgłosem z Couthonem, siedzącym pod oknem szczelnie zasłoniętem, rzucając niekiedy jakiemś słowem do sąsiedniej stancyi.
Zaręba tak był jeszcze przejęty i wzruszony, że, słysząc wszystko, nie rozumiał jednak ani jednego wyrazu. Był cały w oczach, a przytem zrodziła się w nim nagle uparta myśl, aby przystąpić do nich, sprezentować swój poselski charakter i sprawę, z jaką przyjechał. Okoliczność widziała mu się sprzyjającą i nawet jedyną. Zbierał się w sobie, już mu na usta cisnęły się stosowne wyrazy, a w mózgu szeregowały się racye, jakiemi chciał przekonywać dyktatora na stronę Polski, już go ogarniały ognie uniesienia, już bezwiednie stanął w pełnem świetle, nawprost drzwi. Dwa kroki, a znajdzie się przed obliczem Robespierre’a. Nie potrafił się jednak na to zdobyć. I wprost nie pojmował, co się z nim stało? Wszak był obyty z wielkim światem, miewał dyskursy z najwyższymi dostojnikami Rzeczypospolitej, za czasów kadeckich bywał często na królewskich pokojach, przed samym Majestatem nie zapominał języka w gębie, a tu, wobec tego niepozornego człowieczka, stał drżący i nieśmiały, nie odważając się przestąpienia otwartego progu! Przecież nie onieśmielał go monarszy przepych, ni groźne oznaki władzy — bowiem stancyjka była licha, sprzęt skromny, podłoga z niemalowanych desek, ściany obciągnięte białym papierem w różowe figlasy i parę skrzywionych łojówek w mosiężnym
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/249
Ta strona została przepisana.