świeczniku, a za całą pompę ten Basse, skulony pod ścianą. A jednak jakiś niepojęty majestat bił od tych ludzi, jakaś moc, przejmująca świętym dreszczem, grodziła od nich nieprzebytą zaporą, trzymając w powinnem oddaleniu. Jak kiedy człowiek zagłębi się oczyma duszy w nieprzeniknioną tajemnicę Bóstwa.
Gdy się tak mocował z onieśmieleniem, ukazał się w pokoju smukły młodzieniec z twarzą uśmiechniętego Cherubina; włosy miał w puklach, spływających na ramiona, wyniosłe maniery, głos pieszczony i oczy rozjarzone, niby gwiazdy. Podał rękę Couthonowi, a przywoławszy skinieniem ręki Robespierre’a, zaczął im szeptem odczytywać jakiś papier.
— Obywatel St. Just! — mruknął Basse, zamykając równocześnie drzwi.
Zaręba, chociaż markotny z przepuszczenia tak doskonałej okazyi, nie poruszył się z miejsca, gdyż zdało mu się, jakoby w dalszym ciągu patrzał na te trzy znamienite głowy, skupione przy sobie. Pozostały mu w pamięci na zawsze. Jedna zdawała się urobioną z ziemi, tak była szara, poradlona i wiecznego cierpienia stygmatem napiętnowana; druga, o bladej, suchej twarzy, oczach przeszywających, wązkich wargach i nieznających uśmiechów, zimna, była jakby myślą stężałą w maskę nieubłagania; zaś trzecia, młoda, piękna, bujna i słoneczna, ukazywała obraz prawdziwego marzyciela i poety. Widział je trójjedynem bóstwem nowej ery! Stwórcami nowej ludzkości!
Na progu ukazał się Couthon. Robespierre go odprowadzał. St. Just’a już nie było.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/250
Ta strona została przepisana.