— Już nie spisz. Dobrze się składa, dzisiaj święto Rozumu, mam karty wstępu, musimy towarzyć tej ceremonii — zniżył głos i zaszeptał radośnie. — Ale ważniejsze iż dzisiaj możemy się spotkać z Robespierrem, St. Just’em i Coutonem, w szynkowni na rue Paon. Będzie to zgyła particularna pogawędka. Ma to być spotkanie przypadkowe. Wszystko urządził major Dulfus.
— Ciekawym co z tego wyniknie. Chociaż, gdyby nawet i przyobiecali nam pomoc Francyi, żali zdążą dotrzymać obietnicy! Nie dziś bowiem to jutro pójdą na szafot, a ich następcy wyprą się wszystkiego.
— Oni na gilotynę! Także koncept! Zaśmiał się z takiej możliwości.
— Kwestya czasu. Stawiam własną głowę, że padną. Doskonała równość już wyciąga pazury po ich głowy, nazbyt powyrastali, a to niebezpieczne.
— A niech się wytracą byle tryumfowała rewolucya i nieucierpiała nowa sprawa.
Zaręba tak był zniechęcony, że tylko machnął ręką, nie chciało mu się już dyskurować w lej materyi. Wyszli też zaraz na miasto.
Dzień był niedzielny, dziesiątego Listopada. Deszcz padał gęsty, błoto chlupało pod nogami. Rynny kamienic, pod któremi się przemykali, żygały całemi potokami wody. Zimno było przejmujące i na ulicach pustki. Nawet za wozem skazańców, ciągnącym przez rue St. Honoré, prócz straży człapało jedynie parę najwścieklejszych lizaczek gilotyny i kilku drabów. Dopiero nad Sekwaną, silnie wzburzoną i miotającą się w ciasnych
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/263
Ta strona została przepisana.