— Ledwiem zgoniła pana brata — szeptała srodze zadyszana.
— Ksiądz tak popędzał, chce jeszcze przed śniadaniem nałowić ryb.
— To pójdźmy nad stawy. Baśka, precz! — broniła się pieszczotom wydry.
Ruszyli pod parkiem ku młynowi, którego omączone dachy znaczyły się z pośród olbrzymich drzew; stawy leżały nieco niżej, porzucone w łąkach, niby szyby grające w słońcu, wełnista kurzawa mgieł dymiła się z nich tu i owdzie sinymi pióropuszami.
— Ciotka Bisia pewna, że pan brat jeszcze śpi.
— Pan brat wstał przed słońcem — przedrzeźniał jej ton ceremonialny. — Ale, że pani siostra tak swobodnie buja po świecie, no, no...
— Bo chciałam brata o coś prosić — podjęła nieśmiało.
— Ależ, siostrzyczko, radbym ci przecież nieba przychylił...
— To powiedz mi prawdę o Izie — następowała wielce rezolutnie.
— O pani szambelanowej nie mam nic do powiedzenia.
— Mnie jej tak strasznie żal — ciągnęła nieulękle — pono taka nieszczęśliwa... Wuj pisał do mamy... Pono szambelan taki niegodziwy tyran...
— Może, ale ona nie warta twojego współczucia.
— Więc sobie wyobrażałam, jako przez te okoliczności bardziej się udręczasz...
— Nie imaginuj sobie, Bóg wie czego — strzelił
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/27
Ta strona została przepisana.