A każdy z nich w potrzebie starczy za dziesięciu mości dobrodziejów, co to jeno stękać, wyrzekać i ręce łamać nad upadkiem kraju umieją, ale dla jego podźwignięcia nie wyrzekną się przywilejów, grosza nie dadzą, za broń nie chwycą i chłopom wzbronią batami — splunął z awersyą.
— Na szczęście obraz nie całkiem utrafiony i słuszny. Nie neguję jednak, że ruchawka miejska mogłaby sporo zaważyć przy zaczynaniu.
— Chomentowski ma już gotowe regestra zdatnych do broni. Warszawa może dać kilkanaście tysięcy wolentaryuszów. Ale na mnie już pora — wyciągnął rękę.
— A mnie to nie nagli? Co waści jest? — spytał przyjacielsko, gdyż Konopka wydawał się być dziwnie osowiałym i smutnym.
— Mierzi mi się życie — mruknął ponuro i spiesznie odszedł.
Zaręba wziął sanie z pod bramy Krakowskiej i kazał się wieźć, co koń wyskoczy, do koszar artyleryi, tam bowiem, pod pozorem noworocznego przyjęcia u pułkownika Deybla, mieli się zebrać oficyerowie, należący do sprzysiężenia.
Koszary leżały dosyć daleko, na krańcach miasta. Gmach był wielki, piętrowy i szlachetnej architektury, szerokim frontem zwrócony do ulicy Dzikiej. Z boków wyniosłej bramy stały dwie harmaty pod strażą kanonierów. Wewnętrzny dziedziniec był obstawiony długimi pawilonami, a zamknięty kaplicą.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/297
Ta strona została przepisana.