Zebranie odbywało się w dużej sali na pierwszem piętrze.
Na szerokich schodach, przyozdobionych girlandami świerczyny przetykanej tu i owdzie czerwonemi kokardami, zastąpiła mu drogę jakaś kobieta.
— Jestem Tarkowska — szepnęła, całując go w rękę. — Spotkalim się latową porą w lesie nad Niemnem, kiedy pan porucznik przyjechał lustrować żołnierzów. Chciałam właśnie z duszy, serca podziękować, bo z pańskiej łaskawości zostałam gospodynią nad oficyerską kantyną.
— Tarkowska, wdowa po zabitym w Kamieńcu, mieliście przy sobie chłopca?
— Ta sama, pokornie melduję! — wyprostowała się z żołnierską powinnością.
— Jakże się wam powodzi?
— Że już nie potrafię dziękować. Pan pułkownik i panowie tak mnie sierotę zapomogli, przeciem w jedynej sukienczynie się przywlekła, że mi niczego nie brakuje. A mojego Pietrusia kanoniery wzięły pod swoje opiekuństwo i pospólnym expensem mają go edukować.
— Nie trafia się jaki opiekun dla Tarkowskiej? — uśmiechnął się życzliwie, bowiem kobieta była cale gładka i w sam raz na żołnierską żonę foremna.
— Juści, że nie jest bez tego — odwróciła zarumienioną twarz. Ale pora to na miłoście, kiedy wojna leda dzień! I krzywdy moje jeszcze żywe w sercu, a chłopak mały, nie prędko weźmie pomstę...
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/298
Ta strona została przepisana.