kapitan Chomentowski siedział z majorem od inżynierów, M. Kubickim, przyjacielem od serca. Obaj odznaczali się jakobińską zaciekłością, nienawiścią tyranów i prawie zakonnem, surowem życiem, jakie prowadzili. Obaj mieli niezbłagane twarze, tkliwe dusze filantropów i dyamentowej czystości serca. Przy nich brał miejsce kapitan z regimentu Działyńskiego, Mycielski, żołnierz w zagranicznych wojskach ćwiczony, wypróbowanego męstwa, patryotyzmu i cnoty, mąż o pięknem, dobrotliwem obliczu. Majorowie Grefen, Zejdlic i kapitan z gwardyi pieszej, Trzciński, coś sobie z cicha komunikowali. Zaś młodzież, jak porucznicy: Ropp, Banczakiewicz, Magiera, Linowski, Gaspari, Moszczeński, Strzałkowski, Górski i wielu jeszcze innych, skupiała uwagę na Kaczanowskim, przy którym umieścił się Zaręba. Sam wybór oficyerów z wojsk konsystujących w Warszawie, sam zapał i najszczersze oddanie sprawie wyzwolenia.
Obiad szedł zwolna; potrawy podawano niewybredne, a za jedyny napój służyło piwo szlacheckie, gdyż Chomentowski, gospodarujący w koszarach, nie folgował sobie ani nikomu. Ale mimo tej żołnierskiej modestyi było wesoło. Śmiały się usta, radowały się oczy i pobudzone przyjacielką kompanią umysły tryskały humorem i dowcipami. Rozmowa uczyniła się serdeczna, nie miarkowana ceremoniałem, ni względami na szarżę, każdy dorzucał do niej swoje słowo swobodne. Nie ważono też zdań, wiedząc, że mówią do socyuszów i przyjaciół. Ogarnął wszystkich zapał i przejmowało radosne, tkliwe ciepło, jak kiedy po ciężkiej zimie pierwsze kwiaty
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/300
Ta strona została przepisana.