Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/314

Ta strona została przepisana.

— Przemawiałem po dobroci, żeby sobie poszedł, ale czeka.
— Widziałem w przedpokoju jakiegoś chudej postaci człowieka — zauważył Zaręba.
— Ten sam, proszę pana porucznika. Przyłazi parę razy na tydzień i cięgiem się napiera przed jaśnie pani oblicze — objaśniał hajduk.
— Wiersz gładki — zaopiniował Zaręba po przeczytaniu madrygału.
— Wprowadź go — rozkazała. — Prześladuje mnie wierszami od samego przyjazdu do Warszawy. Mam już szyfonierkę zapchaną jego dziełami. Ucieszna figura!
— Jakiś przedpotopowy gryzmoła, poszukujący sposobu utrzymania.
Jakoż ukazał się w progu blady jegomość i, skłoniwszy się z godnością, stanął wyczekująco. Iza zasypała go pochwałami, prosząc o przeczytanie czegoś nowego.
Dał się uprosić i, wyciągnąwszy z kieszeni całą plikę karteluszków, stanął w namaszczonej pozycyi, odrzucił skołtunione włosy i czytał z przejęciem a górnie czułe poema na śmierć Azorka pani Grabowskiej, potem napuszone epitafium jakiegoś męża głośnego w Psiej Wólce, sonety do okrutnej Zerliny i szereg madrygałów i hymnów na cześć szambelanowej, a wszystko niepomiernie naszpikowane mitologią, pełne berżerek, ruczajów, baranków, srebrzystej luny, wzdychań, udanych łez, boskietów i sztucznej, ckliwej poetyczności.
Jegomość, chociaż przybierał postać J. J. Rousseau i oddychał samą poetycznością, patrzał się być nielada