— Nie, puść mnie. Boże, co ja robię! Puść! — rzuciła się na oślep ze sań.
Pochwycił ją mocarnemi ramionami, jak wilk, przyciągnął i zagadał cicho:
— Już mi cię teraz żadna moc nie wydrze! Wypiję cię do dna...
— Strasznyś! — jęknęła mdlejąco. — Kocham cię! — Padła mu w ramiona, zwarły się ich usta, splątały objęcia, przepadli w sobie. Świat zginął z pamięci. Majaczeniem stało się wszystko, rozkoszą i szaleństwem.
Konie już ponosiły, całe w obłokach pary i białe od pian, dawały obraz hipogryfów, ziejących ogniem i lecących nad zaśnieżonemi polami; sanie fruwały, zaledwie dotykając ziemi. Niekiedy zamajaczył jakiś domek, niekiedy zjawione nagle drzewa uciekały w popłochu w tył, a niekiedy gwiezdne korowody zdały się gonić za niemi roziskrzonym miotem...
Nie wiedzieli już o niczem, nie wiedzieli nawet o sobie.
Oprzytomnieli dopiero pod słynnym pałacykiem Szulca na Woli, gdy służba wybiegła na ich spotkanie.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Na drugi dzień, o świtaniu obudził Zarębę Kacper, meldując sfrasowanym głosem o chorobie lejcowego ogiera.
Zaklął i, przyodziawszy się byle jak, poleciał do stajni.
Koń leżał rozciągnięty na słomie, a Maciuś, wlewając mu do gardzieli jakieś medykamenty podniósł zapłakane oczy i mruknął: