— Posłużyło mu wczorajsze psie wesele...
— Nie okryłeś i dyabli go biorą!
— Mój ty Jezu kochany! To jabym zgrzanych koni nie okrył! To jabym...
— Milczeć! Dawaj puszczadło! — krzyknął i, zdjąwszy kubrak, zabrał się do puszczania krwi.
Pociekła czarna, gęsta i spieniona. Ogier się nieco uspokoił, chociaż grało w nim jakby w organach i zdawał się gonić ostatkami sił. Maciuś, wycierając mu nozdrza gorzałką, nie ustawał dogadywać:
— To jabym zmarnował takiego ogiera! Lecieli, jak te głupie za wiatrem.
— Ażeby to pioruny zatrzasnęły! — klął Zaręba, czyniąc co tylko było w jego mocy, aby uratować konia.
Słaba była jednak nadzieja, ogier rzęził okropnie i jął się gorączkowo rzucać. Sądny dzień zrobił się w stajni, wszyscy wzięli za swoje, bo porucznik był wściekły, a Maciuś, nie bacząc już na subordynacyę, gadał coraz zapalczywiej.
— Dla jakiejś marmuzeli żeby takie ogiery marnować! Ażeby ją ścierwę wywieźli na kirkut hyclowskiemi wywłokami!
Dostał w pysk, ale się nie uspokoił, gdyż konie miłował nadewszystko.
Wreszcie o dobrym dniu zawołano konowała królewskiej stadniny.
Przyszedł i, przyganiwszy wszystkim zarządzeniom, rzekł głosem wyroczni:
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/332
Ta strona została przepisana.