— Ukrzywdziłeś mnie, jak nikt na świecie! — zatkała boleśnie.
— W imię Ojca i Syna! — zdumiał się i zatrwożył.
— A któż Marcinowi przekładał, żem płocha, żem wietrznica, żem wiary niegodna, kto? I ja waćpana uważałam prawym przyjacielem! — szlochała.
— Pókim się nie opowiedział przeciw Blumowi — wtrącił szydliwie.
— Ja tego nie przeżyję, ja sobie co złego zrobię — zanosiła się coraz rzewliwiej. — Całe moje nieszczęście waćpan sprawił. A któż instygował podkomorzego przeciwko mnie, jeśli nie waszmość?
— Parol kawalerski, jakom go nie widział na oczy. Ktoś mi buty uszył...
— Twoje własne uczynki!... niepoczciwość... Com ci zawiniła, co?
— Daj mi waćpanna przyjść do słowa. Może się wszystko jakoś uładzi...
— Oho! adju, Fruziu! Wzięli wilcy kobyłę, niech wezmą i źrebię! Teraz ja nie chcę, żeby się Marcin nie wiem jak kajał i prosił, nie chcę! Niech się ożeni z tą starą torbą podkomorzyną! Dbam o niego o tyle, co o zgubioną podkowę! Nie takie szarże zabiegają o moje względy. — Szlochania przemieniły się nagle w paroksyzm zapalczywości — Katon, zbrodnią mu nawęt cudze radości, a gemeiny milsze od kochanki — wykrzykiwała zapalczywie. — Chodzi, jak ten mruk, i patrzy kogoby skarcić. Dobrze powiedział o waści kasztelan, żeś największy z tyranów, bo z cnotliwości gotóweś wytracić
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/337
Ta strona została przepisana.