pół świata. Wszystkim już dopiekłeś. Nawet Iza nieraz płakała na twoją nieczułość!
— Waćpannie lepiej przystoją piosenki, niźli kazania, ja zaś przyszedłem do Izy...
— Wybrałeś się w porę, właśnie nie przyjmuje nikogo.
— Jestem przymuszony jej wezwaniem.
Ruszył ku drzwiom gotowalni.
— Nie można — zastąpiła mu drogę. — Iza nie chce widzieć waćpana na oczy. Waszmość potrafi jeno sprawiać ludziom udręki a niepokoje...
— Moje pokorne służby pannie pułkownikównie — skłonił się i odchodził.
— Jakto, i waćpan naprawdę wychodzi? — Tyle było zdumienia w jej głosie, iż odwrócił się na chwilę.
— Innyby płakał, innyby już u nóg leżał i submitował się, a ten, jakby nigdy nic, odchodzi. To już, do stu par dyabłów, paskudne, to już...
Skłonił się z przesadną dwornością i wyszedł bez słowa. Poczuł jednak żądło w sercu. Dlaczego nie chciała go widzieć? Po wczorajszych szałach taka niełaska? Przyzywa najczulszemi słowy i nie przyjmuje? Co w tem się przytaja?
— Mała szkoda, krótki żal! — zakonkludował, wchodząc na pokoje kasztelanowej.
Zastał ją również w smutkach i melancholiach. Była sama w komnacie i pełna jakichś lęków i złych przeczuć.
— Całą noc śnił mi się twój ojciec! — wyznała się nieoczekiwanie.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/338
Ta strona została przepisana.