w latach, acz krzepki jeszcze. Ruchy miał ociężałe, wymierzone i sztywne. Trzymał się prosto, jak na paradzie, patrzył z góry i groźnie. Z pod żółtawych brwi świeciły drapieżnie jasno-niebieskie oczy. Twarz miał dużą, obwisłą nieco, nos mięsisty, wyrastający, wargi lubieżnie czerwone i wywinięte, szczęki kwadratowe i krwistą cerę.
Opięty w zielony frak, suto wyszywany złotem, w orderach, przepasany generalską szarfą, dawał postać ponurego władcy i tyrana.
Kasztelanowa, nie doczekawszy się, by jej wskazał miejsce, zasiadła na jednym z fotelów, stojących rzędem pod ścianą. Błysnął jeno gniewnie oczyma.
Wreszcie przyprowadzono Francuza. Karabinierzy stanęli przy drzwiach. Volange rzucił się do kasztelanowej, którą widział po raz pierwszy w życiu, i w słowach najczulszych dziękował za wstawiennictwo. Naraz, jakby dopiero spostrzegłszy ambasadora, skamieniał.
— Bliżej! — huknął na niego rozkazujący głos. — Bliżej! Tylko mów prawdę, bo jak zełżesz, każę ci dać pięćdziesiąt nahajów! Wiadome mi są twoje sprawki — groził, zasypując go krótkiemi pytaniami, a patrząc mu w oczy.
Francuz roztoczył całą umiejętność wydania się tem, za co chciał, aby go uważano. Odpowiadał rozwlekle, bąkał trzy po trzy, powtarzał, i odbiegając wciąż od materyi, pokazywał się prostakiem i prawdziwym gamoniem.
Nawet w jakiemś miejscu rozpłakał się rzewliwie.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/362
Ta strona została przepisana.