nie radloną sznurami łez a z fajerką pełną rozżarzonych węgli w rękach, wykadzała pokoje jałowcem i ziołami poświęcanemi w Boże Ciało, że dwór napełnił się pachnącym dymem, w którym sprzęty i ludzie zdawali się jeno być błękitnawem majaczeniem. Tylko miecznikowa, wyższa nad grozę chwili i własne boleści, panowała nad wszystkiem czujną myślą i przytomnemi oczyma. Nie mogła jeno wystać w jednem miejscu; stawała w sieni, nasłuchując od mężowego pokoju, i szła do sąsiedniej bawialni patrzeć w dziedziniec spieniony śnieżną zamiecią niby morze wzburzone, wisiała oczyma nad drogą, gdzie szarpały się z wichurą olbrzymie drzewa.
— Ani żywej duszy! — szeptała, wytężając oczy.
— Droga kopna i zamieć, łacno się zbić z gościńca — tłómaczył cicho kapelan, przybrany na wszelką okoliczność w komżę i stułę żałobną.
— A jeśli go Antoni nie zastał w Warszawie? — jęknęła, łamiąc ręce.
Umknął z oczyma, pilnie zażywając tabakę. Miecznikowa wyszła na ganek zapełniony służbą i poddanymi. Jeden z nich, chyląc się do nóg, wyrzekł:
— My tu już oczy wypatrujemy za paniczem i nadarmo.
Wichura wyła, złowrogo szumiały drzewa, śnieżyca nieprzejrzanem stadem kłębowisk taczała się po polach i biła niby taranami w ściany dworu. Kurzyło, jakby kto nieprzeliczone wory mąki wytrzepywał na świat. Drzewa w pośrodku dziedzińca i pod oficynami targały się z oszalałym skowytem.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/370
Ta strona została przepisana.