Gdzieś od gumien leciały pozrywane z dachów snopki poszycia.
Trwoga sparła serce matczyne, wargi jej zadrgały niemą modlitwą i oczy powlekły się szkliwem tajonych łez.
— Wszystko w ręku Boga — pocieszał ją kapelan po powrocie. — Sewer dobrze się zna z zawiejami, tyle jeno złego, że może się opóźnić...
— Właśnie tego ja się lękam. Nie wie jegomość, miecznik czeka na niego?
— Nie wyznał w tym względzie, lecz miarkuję, jako czeka.
— O sztafecie po niego wie. Boże miłosierny, Boże! — zatkała cicho.
Otwarły się naraz drzwi do chorego. Pierwszy ruszył Filip z zapaloną gromnicą i z rezydentkami, za niemi cisnęli się wszyscy. Wybuchnęły płacze i lamenty, sądzili go ujrzeć oddającym ostatnie tchnienie.
Miecznik leżał z głową wysoko na poduszkach, twarz miał wychudzoną niezmiernie i sinawą, lecz przytomne wejrzenie. Przebierał między głowami, jakby kogoś pilnie wyszukując, i, nie znalazłszy, rzekł wyraźnie:
— Sumę odprawi jegomość wcześniej — kapelan stanął mu na oczach. — Ostatni raz przystąpię do Stołu Pańskiego. Ma się odprawować jak zwykle w Trzy Króle, uroczyście, z paradą... — Zatchnął się, począł rzęzić i bić rękami powietrze, ale przyszedłszy do siebie, rozkazał się ubierać.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/371
Ta strona została przepisana.