do wielkiej sali, przemienionej na kaplicę. W głębokiej niszy widniał ołtarz, przybrany w donice rozkwitłych hiacyntów i światła rzęsiste. Zwykle przysłaniały go szerokie drzwi. Światła płonęły we wszystkich pająkach sali przepełnionej domownikami. Klęczeli kornie po stronach, Miecznik ulicą głów pochylonych wjechał przed sam ołtarz. Kapelan zaraz rozpoczął nabożeństwo i na chórze zagrały muzykanty dworskie, lecz tak niesfornie, miecznik szepnął gniewnie:
— Mogliby zgodniej chwalić Pana Boga. Prawdziwa trąba z tego Trzaski.
Wnet jednak zapomniał o wszystkiem, zatapiając oczy w wyobrażeniu Chrystusa nad ołtarzem.
Wisiał na krzyżu na dnie chmurnego nieba i błyskawic rozdzierających ciemności, w pokrwawionych łachmanach ciała, opuszczony od wszelkiego stworzenia, sam w granicach widomego świata. Malarz wyobraził go w chwili skonania, gdy w podniesionych oczach widniała najgłębsza żałość, a ze spieczonych warg oddawał ostatnie tchnienie. Był obrazem człowieczego żywota, zawieszonego między nędzą bytowania i nadzieją wieczności. Zasię z prawego rogu obrazu Bóg Ojciec, siedzący na pierzastych chmurach, wyciągał ku Niemu rozwarte szeroko ramiona.
Miecznik zdał się z Nim konać i czuć zarazem już niebiański posmak zmartwychpowstania. Nie prosił o nic, nawet o zbawienie, pragnąc jeno co rychlej otrząsnąć się z pyłu żywota.
Po komunii przemienił się dziwnie: nigdy go nie widziano tak pięknym, tą groźną pięknością duszy, wy-
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/374
Ta strona została przepisana.