Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/385

Ta strona została przepisana.

wistych, puszczonych na wiatr, rwały aż ziemia jęczała i z pod kopyt śniegi tryskały fontannami.
Na przedzie, w siwe ogiery w purpurowych siatkach i pióropuszach, jechał weselny starosta wraz ze starościną, za niemi Żydy muzykanty grały ze wszystkiej mocy. A potem migotał nieskończony łańcuch: sanie za saniami, para za parą, sunęły rozgłośnie, rzęsiście i bujnie, przysłonięte płomienistymi wichrami pochodni. Jakoby zjawiona w nocnej godzinie bajka o zaklętych korowodach mar i upiorów.
Pędzili w skok, runęli w bramę, zatoczyli wielkiem półkolem w dziedzińcu i zmierzali w największym pędzie pod ganek. Zdało się patrzącym, jako uderzą w dwór, rozniosą go na kopytach i we wszystek świat popędzą niczem niepowstrzymani.
— Krakowskie wesele! krakowskie wesele! — buchnęły krzyki niewiadomo skąd i wraz Trzaskowa kapela uderzyła w niebo przeciągłą grzmiącą fanfarą.
Stanęli. Powstał nieopisany zamęt a od pochodni uczyniło się widno, jak przy pożarze. Krzyżują się wołania, lecą śmiechy, parskają konie, strzelają.
Starosta weselny, z rózgą przybraną kwiatami, prawi na ganku powitalną oracyę. Onufry replikuje, zapraszając kompanię pod dach, Żydy w lisich czapach, w śniegu po kolana, rzępolą skocznego krakowiaka.
Skończyły się ceregiele i dworska kapela zagrała uroczystego poloneza.
Rwetes, gwałt i krzyki na podjeździe, splątane konie rżą i biją kopytami, rzegocą janczary, psy naszczekują zajadle, damy ze sań wynoszą na rękach, szuby