bawy, zdał się w niej brać udział całą swoją istnością. Z progu swej komnaty patrzał błyszczącemi oczyma na sznur par, taczający się od ściany do ściany.
Przez wywarte szerokie podwoje widział jakoby teatrum przyćmionych nieco ewentów własnego żywota. Wspomniała mu się młodość i żywe zmieszało się z pomarłem. Minione kochania zadrgały w sercu, przyjacioły dawne, dawno przeszłe lata i marzenia spełzłe ze szczętem. Jakieś burzliwe zajazdy, migoty i szczęki szabel, rąbaniny i wrzaskliwe tumulty. Jakieś kuligi wśród nocy i śniegów, przy wtórze wilczych poszczekiwań i rzęsistej palby z muszkietów. Jakieś dwory gościnne, pełne muzyki, świateł i ucztować nieskończonych. Jakieś afekta nagłe, szarpiące ogniem, od których dusza grążyła się w niebiosach lub spadała w otchłanie.
Przetarł załzawione oczy, rozglądał się przytomnie, nasłuchuje. Dwór dygota, śpiewa i hula. Korowód par stubarwną tęczą wije się nieskończonym wężem, w brzaskach świateł migoce, skręca i rozkręca, lecz jakby coraz dalej, coraz ciszej i coraz mgławiej, że zdaje się być tańcem ogników na bagnach, parą jeno, mamidłem...
— Hej, nie żałować smyków, rzępoły! Nuże tam, kawalery, prędzej, głośniej, ogniściej! Dziś, dziś, dziś! Z życiem, mości panowie, z życiem! — wołał w sobie, przytupując nogą, i naraz moc w nim jakaś wstaje, podnosi na nogi, ubarwia zbladłe jagody, nalewa w żyły ognia, postać czyni wyniosłą; pokręca wąsa, na szabli dumnie się wspiera, oczyma toczy hardo, wyzywająco.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/412
Ta strona została przepisana.