— Dam ci go za męża...
Porwała się, niby wysadzona prochami.
— Czemuż mnie pan brat odrazu nie pchnie nożem pod serce?...
— Zośka, zalim ci katem?
Tyle było w jego głosie serdecznego wyrzutu, że jeno spuściła głowę, kryjąc łzy, kapiące po twarzy.
Usadził ją przy sobie i łagodnemi słowy wykładał zamysły, wykoncypowane gwoli ratowaniu jej z hańbiącej sytuacyi.
— I na łańcuchu nie dam się zawlec do ołtarza! — wybuchnęła tak namiętnie, aż odwróciła się do nich zakonnica. Radzymiński porwał się gwałtownie.
— Toć zapowiadam: przymuszę cię choćby siłą! Skoro nie pojmujesz, coś powinna własnej czci, to ja cię tego nauczę. Winnaś mi posłuszeństwo, imieniem domu naszego przemawiam! A nie posłuchasz — zostaniesz w klasztorze. Wybieraj!
— Nie! nie! — zaprotestowała mocno i snadź zbrakło jej sił do walki, a niewieścia natura miała przewagę, gdyż zapłakała spazmatycznie. Kiedy spóbował ją uspokajać, odgarnęła precz, że nie śmiejąc się przeciwić, poszedł na konferencyę do przeoryszy. Płakała jeszcze, gdy powrócił, ale przystąpił do niej i cicho, prawie prosząco szepnął:
— Zośka, kazałem pakować twoje tłumoki, zabieram cię z sobą.
— I dasz mi wolę? — pytała, obcierając łzy.
— Spełnisz, coś powinna, będziesz panią swojego losu.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/419
Ta strona została przepisana.