powyginanych na słupach bramy i dmuchających na wszystkie strony świata. Pałacyk wznosił się w głębi dziedzińca, za misterną kratą żelazną.
Przyjęła ich jakaś beczkowata jejmość w okularach na nosie i, biegle obojrzawszy pannę, jęła gadać:
— Jestem Liwska do usług, wojszczanka węgrowska. Waćpannie będzie u nas dobrze, jeno zapowiadam, bez fochów i fanaberyi. I żadnych amorów!... Franek, zabierajże, gamoniu, tłumoki!
— I dalejże mleć językiem w stu naraz materyach; szczęściem nadeszła generałowa i, obejrzawszy pannę, palnęła prosto z mostu:
— Same, widzę, marcypany rodzą się w Lubelskiem. Strach brać takie precyozy na przechowanie: a nuż jaki złodziejaszek dobierze się do puzderka? Moja Liwska, zakwateruj waćpannę przy mnie. Idź, dziecko, i rozgość się jak u matki, zajrzę wkrótce do ciebie. A waszmościa proszę na pokoje.
Submitował się i wykręcał z racyi, że był jeno w zwykłej kurcie kawaleryjskiej.
— Nikt ci łat w szarawarach wypatrywał nie będzie — zaśmiała się rubasznie. — Zapowiedział się Madaliński, z tej przyczyny znajdziesz u mnie liczniejszą kompanię — szepnęła mu do ucha. — Przywozi regestry gotowych oddziałów kurpiowskich. Ten gotów choćby zaraz. Szalona pała. Naprzód, marsz! — skomenderowała, ruszając przodem.
Nolens-volens, musiał za nią wejść na pokoje. Było ich kilka w amfiladzie, urządzonych wspaniale, choć zgoła w staroświeckim smaku. Okna od samych
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/423
Ta strona została przepisana.