Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/438

Ta strona została przepisana.

— Zacna kompanijka! Ale że się rozpierają w królewskiej loży!
Gdyby Zubow zechciał na Zamku przyjmować swoich przyjaciół, królby nie śmiał się oprzeć. Zwaliłby wszystko na mus wyższej polityki! — drwił Konopka.
— Kwiczoł, sam tu! — gruchnęła na cały głos Andzia do jakiekoś franta, siedzącego na drugiej stronie amfiteatru.
— To Piotrowski — rzuciła Konopce. — Chłopak gotowy na każdy azard, abszytowany oficyer i mający liczne związki między pospólstwem. Pewny!
— A jakąż szarżę ma przy twoim dworze? Fortragujesz go coś żarliwie.
— Potrzebny mi na różne przypadki. — I roześmiała się wesoło do nadchodzącego, który prezentował się Konopce. Gadali z sobą długo i cicho, tymczasem na arenie, po uprzątnięciu rozszarpanych kotów, zaczynało się nowe widowisko. Ukazał się wiedeński hecmajster w czerwonym fraku, w białych kulotach i z harapem w ręku. Sfora czarnych, wielkich psów maszerowała przed nim we wzorowym ordynku. Przemówiwszy do publiki, czego nikt nie zrozumiał, jął egzercyrować pieski, które na jego komendę wyprawiały przeróżne ewolucye. Zasię, ku powszechnemu podziwowi, jeden wybębniał na tarabanie werbla, a drugi, z fajką zapaloną w zębach, promenował się dokoła areny.
— Po jakiemu on nimi komenduje? — ciekawił się rotmistrz.