białe pończoszki i rozpuszczone, niby bicze, warkocze.
Konopka nie znalazłszy Andzi z rotmistrzem, którzy się gdzieś zapodzieli, szukał ich w sąsiedniej izbie, gdzie stał bilard, lecz tam zabawiali się jeno fabrykanci z Kobyłek, Francuzi ze swojemi pannami. Zajrzał jeszcze do bokówek, w których zazwyczaj zbierały się szulerskie kompanie, albo przyjeżdżały gruchać rozamorowane pary. Wreszcie, zgniewany daremnemi poszukiwaniami, przeniósł się na drugą stronę domu, do szynkowni dla pospólstwa, mającej osobne wejście od strony Wisły.
W ogromnej, nizkiej izbie było mroczno. Kilka łojówek, przyczepionych do poczerniałych ścian, dawało skąpe światło. Przez okna zaglądała zaśnieżona noc. Komin w rogu, wysoki pod pułap, przyczyniał nieco ciepła i światła. Pod nogami, mimo drewnianej podłogi, chlupało błoto. Nieznośny fetor przemiękłych kożuchów, parujących od ognia, niemiłosiernie wiercił w nozdrzach.
Ławy i stoły, z gruba ociosane i obiegające izbę, były gęsto okryte narodem, reszta najprzeróżniejszego pospólstwa ciżbiła się, gdzie mogła, szczególniej się cisnąc do szynkwasu, tak gęsto okratowanego, że ledwie dojrzał w półmroku nastożone antały.
Wrzało, niby na jarmarku. Co chwila zawiązywały się sprzeczki, wybuchały klątwy, gdzie nawet dobierano się sobie do kudłów; kogoś spitego parob wywłóczył do sieni. Wygłodniałe psy gryzły się pod stołami. W najciemniejszym kącie, za kominem, gamratki gziły się
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/450
Ta strona została przepisana.