tnęły jakieś zardzewiałe żelaza i kamień ustąpił, niby drzwi, osłaniając głęboką, ocembrowaną okrąglakami studnię.
— W imię Ojca i Syna! toć jakby w bajce! — zdumiał się Sewer, bo, znając te podziemia od dzieciństwa, ani imaginował, że mogą kryć jakieś tajemnice.
— Zadziwisz się jeszcze bardziej! — szepnął stryj, zstępując w dół po żelaznej drabinie. Stanęli w nizkiej kazamacie o potężnych belkach i ścianach z łupanego, polnego kamienia; dwoje drzwi prowadziło do sporych komór; w pierwszej stały beczułki z prochem, kręgi ołowiu i wory skałek, a w obocznej, nieco większej, wisiały na ścianach pęki karabinów i szabel, zaś na drewnianych kobyłach stożyły się siodła i najprzeróżniejsze uprzęże.
— Było tych moderunków akuratnie na dwiestu pocztowych.
— I jest, sam przecież znosiłem — przytwierdził kapelan. — A co, ni jednej rdzawej plamki na karabinach: skąpałem juchy w roztopionym łoju, niby kołduny. Oglądaj, oglądaj, a nawet o zakład nie najdziesz.
— Zaiste, ciężko własnym oczom uwierzyć! — odparł Sewer, oglądając broń.
— Rzemienie na nic, zetlały do szczętu: szable stępione i bagnety, ale to fraszki: w jeden dzień można natoczyć i wypucować do lustra.
— Tyleśmy ocalili z Barskiej. Jest jeszcze niecoś sreber połamanych. — Otworzył ciężki sepet opasany srodze mosiężnemi sztabami. Leżała w nim kupa srebrnego
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/77
Ta strona została przepisana.