zasypanej ostatniemi zorzami zachodu, jakby dogasającem zarzewiem, siedziała pod oknem ciotka Markowska, zabawiając się w dalszym ciągu kartami, a na pytania o stryja odburknęła, nie podnosząc oczu:
— Musi być w baszcie na rekolekcyach. Stary grzesznik, nabroił a teraz strach kąsa po piętach! Raz... dwa... trzy... Będziesz jadł hreczane kluski z kwaśnem mlekiem na kolacyę? Czy cię grzysi przynieśli, znowu ten utrapiony niżnik żołędny! Ceśka! — huknęła grzmiąco. — Pewnie na majdanie przy koniach! Żeby już raz kto okiełznał tego latawca! Matko Kodeńska! Trzy pamfile! Wychodzi! Uważaj! Pasyans wychodzi! Raz... dwa...
Ale już Sewera nie było: leciał na majdan, gdzie Ceśka, z długim biczem w ręku, egzercyrowała cudnego kasztana, biegającego na linie. Panna była zgorączkowana, z włosem rozwichrzonym i toczyła jarzącemi oczyma za ogierem; bat trzaskał raz po raz i rozlegała się krótka, mocna komenda:
— Rysią... rysią... tak, doskonale! Spokojnie, żbiku jeden, równo!...
— Grzeczny koń! zdałby się pod wierzch! Coś niepotrzebnie drga zadem.
— Racya fizyka, Kaśka butów nie ma! Gracz cwałem! cwałem!
Ogier wyciągnął się, nogi zebrał i z miejsca jął sadzić potężne szczupaki.
— Ścigły jucha, niby jeleń! Ależ waćpanna gra na nim, no, no, powinszować.
Spromieniła się rozradowaniem i krzyknęła:
— Gracz! Sam tu! Alt!
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/83
Ta strona została przepisana.