— Kacpra! — skoczył na równe nogi, szablę przypasał, krucicę wsunął w kieszeń hajdawerów i, niby burza, stoczył się po schodach i leciał pustymi pokojami. Wpadł do sieni, gdzie się rozlegały krzyki, i jakby skamieniał na progu.
Na środku szamotał się z parobkami Kacper; bandaże na głowie miał przekrwawione, krew na posiniaczonej twarzy, krew na strzępach odzienia, oczy napłynięte rozpaczą i głos schrypnięty daremnym wysiłkiem.
— Ja żołnierz jestem... wolny jestem! Puśćcie mnie! — bełkotał wpółprzytomnie.
— Milczeć, gnojku. Ja ci pokażę twoją wolność! — huczał miecznik w najwyższej pasyi, wygrażając mu obuszkiem. — Ty chamie, chciało ci się amorów. Czekajże, psie sparszały, zaraz ci kije wypędzą upały i nauczą moresu.
— Ojcze — szepnął błagalnie Sewer — pozwól mi parę słów powiedzieć.
— Sam go zdybałem na amorach z Dosią. Rozumiesz? Śmiał oczy podnieść na szlacheckie dziecko! Mógłżeś to sobie wyimaginować — wrzeszczał, dotknięty śmiertelnie w pysze. — Dla przykładu trzeba strasznego pokarania! Jejmościanka weźmie na kobiercu, co się jej słusznie należy, i pójdzie do klasztoru, temu zaś śmierdzącemu gaszkowi miłoście wytrzęsą kije.
— Ojcze, błagam za nim! Chory i przytem należy do hetmańskiej jurysdykcyi...
— To mój rab i moja rzecz, mam prawo postąpić z nim, jak uważam. Nie wtrącaj się do moich spraw. Już mi tu o nim składali relacye; farmazon to i ukryty
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/94
Ta strona została przepisana.