Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/143

Ta strona została przepisana.

chwałej gawiedzi, a tylko na siebie ściągnął wyzwiska i kpiny.
— Rrrochu! Rrrochu! Rrrochu, żrej dużo a kadź po trrrochu! — zagruchali ku powszechnej uciesze jacyś żartownisie, naśladując synogarlice.
Ale co najszczerzej zdumiało Zarębę, to widok podkomorzyny Grabowskiej.
Siedziała w środkowej galeryi, nad stołem marszałkowskim, cała w czerni, z wachlarzem w ręku i murzynkiem przy boku, który ją nieustannie wachlował, gdyż w izbie było gorąco.
Dojrzała go również, natarczywie przyzywając do siebie.
Wyraził głębokie zdumienie z tego spotkania, na co chełpliwie rzekła:
— Nie opuściłam ani jednego posiedzenia. Spytaj się drabantów, ile razy mnie stąd wypędzali. Marszałek ni ci sejmowi matacze nie lubią, żeby im patrzeć w karty i za lada przyczyną gonią arbitrów. Siadaj waść bliżej, bym się mogła wesprzeć w potrzebie. Nie jednam tutaj na rezydencyi: na prawo siedzi cudna Jula Potocka z synaczkami, a obok niej ta starożytna kwocha Ogińska. Jest również i pani kasztelanowa Platerowa z tą omszałą Badeniówną od Brygidek. Często też wysiaduje marszałkowa Cieńska ze swoim ślicznym fraucymerem. Żarliwe to patryotki! — Ściszyła nagle głos i przysłaniając twarz wachlarzem, zaszeptała mu do ucha: — Spostponowałeś mnie na balu, ale już ci tego nie pamiętam, nie rób tylko waszmość cnotliwego Józefa, bom nie Putyfara — roześmiała się cicho.