jaśniał, że piknik odbywa się nad rzeką i ruszył wskazywać drogę. Zaręba zabrał ze sobą Staszka, który jakoś żałośnie zezował ku flachom, stojącym przy graczach.
I zaledwie weszli na wązką, leśną drożynę, dosyć gwałtownie spadającą do Niemna, gdy doszły ich grania fletów i śpiewy.
Socyeta bowiem rozłożyła się tuż za lasem, na wielkiej polanie, pokrytej bujną trawą i porośniętej rzadko stojącymi dębami. Niemen połyskiwał w dole modrą i krętą drogą, po której tu i owdzie bieliły się ogromne płachty żaglów. Czas był cichy, przedwieczorny, słońce wisiało już nizko nad lasami, że dęby kładły długie cienie, a powietrze, przesycone oroszonym zapachem nagrzanych lasów, było pełne mgiełek, włóczących się po nizinach błękitnawymi welonami.
I w tej upajającej cichości, nakrytej przeczystą kopułą nieba, wybuchał chór cudnych, dziewczęcych głosów i śpiewał srebrzystą kaskadą przy wtórze fletrowersów i dalekich, zamierających dzwonieniach.
»Il pleut, il pleut, bergère.
Presse tes blancs moutons;
Allons sous ma chaumière,
Bergère, vite, allons!«
Wołały czułe głosy i chór, kołysząc się rytmicznie w pośrodku polany, niby grzęda kwiatów pod powiewem, powtarzał co pewien czas tę zwrotkę, a Terenia, stojąc na przedzie, wybijała takt laską i wiodła piosenkę niezmiernie wysokim i ślicznym głosem.
Wszystkie były przebrane za pasterki, w jasne,