chodniami w rękach i czerwonego kapelistę z gotowemi trąbami przy wargach, którzy na jakiś znak huknęli tryumfalną fanfarę i cała kawalkata sprawnie ruszyła.
Było już zupełnie ciemno. Noc szła cicha, przejęta pachnącą wilgocią łąk i nagrzana; białe pnie brzóz przydrożnych i obwisłe wisiory gałęzi majaczyły sennie w blaskach pochodni; w blizkich wioskach psy zajadle naszczekiwały.
— Jezus Marya! — wrzasnęła naraz pani Ożarowska, rzucając się w tył, gdyż nad drzwiczkami pokazała się jakaś rozkudłana głowa i jęknął płaczliwy głos:
— To moje dziecko! Oddajta mi dziecko!
— Głupi peysanie, przyjdź jutro do pałacu, to odbierzesz swój skarb! — ofuknęła, wtykając mu w rękę dukata, lecz równocześnie Blum natarł na niego koniem i ściągnąwszy harapem przez plecy, krzyknął rozgniewany:
— Poszoł won, a to zatłuc każę!
Chłop z jękiem zwalił się na ziemię. Odpowiedział mu rozdzierający krzyk z powozu, lecz wszystko utonęło w grzmiących dźwiękach trąb, w turkotach i końskich tętentach.
Zaręba, jadący prawie na samym końcu, tak był pogrążony w miłosnych rozważaniach, że nawet nie poczuł, gdy Maciuś raptownie wstrzymał konie.
Bowiem na przodzie kawalkaty powstało zamieszanie: pochodnie się skłębiły i pojazdy spiesznie zjeżdżały na bok, gdyż naprzeciw, od Grodna, pędził całą szerokością drogi oddział jakowejś jazdy.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/207
Ta strona została przepisana.