Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/221

Ta strona została przepisana.

bagien, zarośniętych krzakami, z których gdzieniegdzie błyskały czarne, poślepłe wody, zmętniałe niebo wisiało brudną, pogurbioną płachtą. Droga była ciężka i niebezpieczna, szli jakby po wiśnych rzemieniach, pękających co parę kroków, aż błoto tryskało im w twarze i zapadali po kolana; przegniły zapach wiercił w nozdrzach, jakieś wielkie ptaki zrywały się z ciężkim łopotem, krążąc nad bajorami, niby czarne chusty porwane przez wicher.
— Ostatnia górka — meldował Deptuch, ciągnąc pod wzgórze tak pełne jam, wykrotów, korzeni, że, potykając się na każdym kroku, już w głos klęli.
Ale ze szczytu roztoczył się przed nimi wielce malowniczy aspekt.
W ciasnej i głębokiej kotlinie, obrośniętej niebotycznemi drzewami, gorzało parę ognisk. Płomienie buchały czerwonymi chlustami, rzucając krwawy brzask na całe obozowisko, dymy napełniały kotlinę postrzępionym, sinym obłokiem, w którym mrowili się ludzie ledwie dojrzanymi zarysami.
— Nie alarmuj! — wstrzymał Deptucha i zeszedłszy na dół, przystanął za jakiemś drzewem.
Obóz był liczny, ale jakiś niemrawy i wielce osowiały; dużo ludzi spało porozciąganych prosto na ziemi, drudzy coś majstrowali koło przyodziewków, zaś insi, obnażeni do pasa, wyprażali nad ogniem koszule, niektórzy zapamiętale rzucali kości lub grali w chapankę, jacyś z lulkami w zębach łazili dokoła, nie mogąc nigdzie zagrzać miejsca; przy któremś z ognisk jakiś stary żołnierz, przesuwając ziarna różańca, patrzył tępo