Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/280

Ta strona została przepisana.

— To dzisiaj? Jeśli wydolę pilnym sprawom, zajrzę na chwilę.
— Wszyscy się wybierają na te festy, nawet Terenia.
— Nic tam po niej — wyrzekł z rozmysłem bardzo głośno.
— Terenia ze mną jedzie — odbiła Iza, przeszywając go spojrzeniem.
— Terenia zostanie w domu — zawrzał porywczo Marcin, czerwony z alteracyi.
— Waćpan przywłaszcza sobie prawo, co ona ma robić?
— Przecież to moja narzeczona, przecież jakoweś prawa mam.
— I dlatego chcesz praktyki tyraństwa na niej odprawować! Waćpan coś zawcześnie pokazuje rogi! — uśmiechnęła się z miażdżącą wyniosłością. — Biorę Terenię pod swoją opiekę, czy waćpanu to nie wystarcza?
— Wielce sobie szacuję ten zaszczyt, ale trwam przy swoich opiniach.
— Trwajże waćpan przy swoich przekornych opiniach, a ja Terenię zabieram — zwróciła się do Zaręby. — Nie będziemy tam przecież same, jedzie z nami cała socyeta. Zabawa obiecuje się być wspaniała i urozmaicona siurpryzami. Wszak jedziesz z nami?
— Nie mniemam jednak, aby to było odpowiednie dla panny Tereni — odrzekł zimno, wpierając w nią wyzywające oczy.
— Więc dla kogoż znajdujesz ją tylko godną? —