Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/290

Ta strona została przepisana.

sposobny do służby, jaką mu raił kasztelan i nakazywały względy na dobro sprawy.
Wzdrygał się na taką okoliczność i posępniał, jak te pokoje zasypywane popielnym zmierzchem i czerniejące niby jamy, z których tylko rwały się tu i owdzie ślepnące błyski zwierciadeł i złoceń.
Kasztelan długo kazał na siebie czekać, czem wielce zniecierpliwiony jął peregrynować po pustych pokojach i zaglądać do bokówek, aż wkońcu trafił na biskupią sypialnię; olbrzymie łoże pod baldachimem stało w pośrodku na grubym, puszystym kobiercu, a za niem przez zasłony sączyło się światło i wrzały jakieś głosy.
Zajrzał bezwolnie i stanął jakby przykuty do miejsca.
W komnacie obitej arasami, na których była wyrażona cudnemi farbami męka Pańska, rozmawiało parę osób. Srebrne kandelabry jarzyły się światłami, w kryształowym pająku również płonęło kilkanaście świec. Przy dużym okrągłym stole, zarzuconym papierami, siedział biskup, obok niego brał miejsce kasztelan, a dalej widniała głowa hetmana Kossakowskiego i cynicznie skrzywiona twarz Ankwicza. Opasły, o wypełzłych niebieskich oczach i jakby ze zmurszałymi policzkami, Bieliński, marszałek sejmowy, siedział obok Zabiełły i młodego Narbutta. Ksiądz referendarz Wołłowicz kręcił młynka pulchnymi palcami na wielce wypukłym brzuchu, patrząc z pod krzaczastych brwi w biskupa, za nim tuliły się pokornie jakieś nieme persony z wylę-