— Bo z jakim się wdajesz, takim się stajesz! — dopowiedział Skarżyński, z ojcowską zgoła powagą przestrzegając przed ufrakowanem modnie ultajstwem.
Ze nie mógł zdradzić się z powodów, podziękował im za rady, nie obiecując zresztą poprawy, i nurzał się dalej we wszystkich kałużach grodzieńskiego życia, wyczekując z coraz większą gorączką powrotu Kacpra, lub jakiejś wieści.
Któregoś dnia, po ciężkiej walce z sobą, odwiedził dom kasztelana.
W bawialni zastał jeno Terenię i Marcina; porucznik siedział na środku rozkraczony i z wyciągniętemi przed się rękami, czyniąc z nich jakoby motowidło, osnute żółtą, jedwabną przędzą, którą Terenia zwijała na kłębuszki.
— Proszę, waćpan przypomniał sobie o nas! — przycięła z miejsca. — Nie tłómacz się, wiemy, jakżeś zatrudniony po balach i asamblach, wiemy!...
— Mało jeszcze pułkownikównie mieć jednego porucznika w załodze? Każdy szuka lepiej, gdzie mu się je widzi naleźć! Nie płakała za mną waćpanna?
— Zato inne gorzkie łzy ronią, jeśli cię co dnia nie zobaczą — trzepała, nawijając nici z wielką biegłością. — Wszystkie damy rozpowiadają sobie na ucho o twoich amuretkach, przygodach i tryumfach! Marcin, bo dostaniesz po łapach — groziła za jakiś niewinny zgoła rękoczyn Zakrzewskiego.
Zjawił się szambelan w zwykłej asyście Kubusia, leków, szalów i jękliwych utyskiwań, witając go jednak z ostentacyjną serdecznością. Wkrótce przyszła i kaszte-
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/444
Ta strona została przepisana.