Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/445

Ta strona została przepisana.

lanowa, smutniejsza niźli zwykle, cichsza, bardziej zadumana i wpatrzona w jakieś zaświatowe dalekoście, a za nią sunął biały cień Hiszpana, straszącego twarzą bladą jak papier, przepaściami czarnych oczu i pozorem wskrzeszonego Piotrowina. Zaczem o samym zmierzchu, gdy liberya pozapalała pająki, ukazała się dopiero Iza. Zaręba omal nie krzyknął ze zdumienia, tak mu się wydała dziwnie przemienioną — szła spowinięta w melancholiczne, tkliwe uśmiechy i w powłóczyste, ciemne szaty, z oczyma mniszki w godzinę niebiańskich widzeń, a tak cudna, wzniosła i porywająca, że wszystkie spojrzenia padły przed nią w niemem uwielbieniu.
— Ty cudzie jarmarczny! Ty kłamne bóstwo! Ty żołnierska Afrodito! — mówił jej wzgardliwymi oczyma Zaręba, ale chociaż mu było śpieszno, pozostał u nich na cały wieczór. I z niepomiernem zaciekawieniem przypatrywał się Izie, oddającej się teraz rzeczom wyższego rzędu, dysputom z mnichem i kasztelanową rozważającymi zawiłe ustępy pism św. Teresy.
— Przeodziała się w teologię, jak w modny strój — szepnął Marcinowi, ale ten poza Terenią nie widział, co się dzieje dokoła. Rozciekawiał go również szambelan, jego złośliwe spojrzenia, ciskane na żonę i mnicha, i częste wybuchy dyskretnych śmiechów. Snadź zabawiał się tą komedyą, odgrywaną z niemałą sprawnością i uroczystem przejęciem. Ale miarę jego dzisiejszych zdumień wypełnił kasztelan, który, przyszedłszy na wieczerzę, podał mu rękę, jakby pomiędzy nimi nic nie zaszło, nie dotykając nawet tej materyi, a dopiero wychodząc, zwrócił się do niego: