Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/452

Ta strona została przepisana.

Dochodziła czwarta, gdy Maciuś szarpnął go za rękaw.
— Melduję pokornie: nadchodzą, już słychać tententy...
Podniósł się, władnąc sobą jak nigdy i z twarzą zastygłą na kamień, nasłuchiwał. Tylko deszcz trzepał po szybach i wiatr przegwizdywał w kominie, ale nie wyszło i Zdrowaś, na ganku zahuczały uderzenia kolb i gwałtowne kołatania.
— Otwórz! Umknij przed pierwszym impetem i powracaj mi do boku — zaszeptał, a przeniósłszy świecę na komin, przeżegnał się i położył rękę na rękojeści.
Trzasnęły drzwi frontowe i od ciężkich kroków tłoczącego się żołnierstwa zadygotały dyle i ściany; potem otwarły się na rozcież drzwi do stancyi, las pochylonych bagnetów zamigotał, walili całą hurmą, a na czele szedł von Blum z gołą szpadą w ręku.
— Oddaj waszmość szablę, jesteś aresztowany! — powiedział, umykając z oczyma.
— Ach, to waść, panie kapitanie! Proszę, jakimże szczęśliwym okolicznościom zawdzięczam tę miłą wizytacyę? Co za szczególniejsza asysta! — drwił, przysuwając się do stołu. — A jakiemże to prawem śmiesz asan napadać po nocy wolnego obywatela? — Głos mu zadźwięczał spiżem gniewu i groźby.
— Każę cię brać w pęta, jeśli nie oddasz mi szabli.
— Weź ją sam, podły niewolniku! Podejdź i weź, rakarzu, zbóju i złodzieju! Weź!