Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/454

Ta strona została przepisana.

— Na pomoc! Rabusie! Na pomoc! Ratunku! — rwało się ze wszystkich gardzieli.
Nadbiegły marszałkowskie straże, alianckie warty, nawet kozackie patrole, bitwa się przerwała, gdyż który jeno z gemeinów mógł, uciekał, gdzie go poniosły oczy, przed wściekłością nadbiegającego pospólstwa, uciekła nawet kibitka z konwojowymi kozakami, pozostał jeno ciężko ranny, nieprzytomny von Blum i paru jego porąbanych socyuszów. Powiązano ich niby barany i, wywlókłszy z płonącego domu, porzucono w błoto pod wartę marszałkowskich.
Zaręba, zakrwawiony od licznych zadraśnięć, w porwanem odzieniu lecz z piorunami w oczach, krzyczał do coraz większych tłumów, jako napadli na jego kwaterę rabować alianccy żołnierze i to pod wodzą oficyera!
Świt się już robił zielonawy od deszczu, płaksiwy i zimny, gdy płonąca rudera zawaliła się z trzaskiem, wybuchając słupami skier i płomieni. Już się było zbiegło pół miasta i taki gniew srożył się na rabusiów, że straże musiały bronić powiązanych, bo byliby ich rozerwali na sztuki.
Dopiero o dobrym dniu i przynagleni zaniepokojeniem, jakie powstało w całem mieście, nadjechali na miejsce zdarzenia: marszałek wielki Moszyński, regimentarz Ożarowski i Sieversowy komendant Grodna, generał Rautenfeld, który snadź już wiedział o nieudanej wyprawie, ale milczał, zacinając jeno zęby i groźnie tocząc oczyma.