— Haniebnie, prawie aż do sprzączek! Pożycz mi, co tylko możesz!
Zaręba podał mu dość pękaty worek.
— Z pięćdziesiąt dukatów! — szepnął Woyna, ważąc go na dłoni. — Zagrajmy do motyi!
— Jak chcesz. Któż cię tak obębnił?
— A ten drogi twój towarzysz, Nowakowski.
— Dobrze, żeś mi przypomniał; muszę się z nim zobaczyć.
— Tylko z nim nie graj; ma zawsze takie szczęście, jakby był w cichem porozumieniu z fortuną. Siedzi w okrągłym pokoju. Mam czuja, że się odegram. Dziękuję ci!
Uderzył się w kieszeń nabrzmiałą i poleciał.
Ale Zarębie odechciało się naraz widoku Nowakowskiego.
Wrócił do sali, na dawne miejsce, pod kolumnę chóru i chodził oczyma za Izą. Spacerowała w asyście dziobatego, bladego pana, który łasił się do niej, niby psiak i o coś natarczywie molestował. Nie odpowiadała, wodząc schmurzonemi oczyma dokoła. Kilka razy poczuł na sobie jej spojrzenie przenikliwe, ale jakby nic nie widzące.
Przeszła mimo niego nadąsana podkomorzyna — nie zauważył; przeszedł Jasiński — nie zobaczył; jacyś młodzieńcy tuż za nim wyznawali sobie jakieś intymne szczegóły o różnych pięknościach — nie słyszał nawet ich głosów. Ją tylko widział w całej sali, tylko ją jedną...
Ale nawet nie zapragnął zbliżyć się do niej. Wo-
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/59
Ta strona została przepisana.