Wieczór zapadał upalny, dziwnie duszny i cichy, gdy z ogrodu Botanicznego na Horodnicy buchnęła rakieta, pierzastą strzałą przeszywając ciemności.
Na ten znak wszystkie drzewa i gąszcze jęły zakwitać i mrowić się różnobarwnemi światłami; nad kolumnadą pałacyku, wznoszącego się na wyniosłości, rozbłysły cyfry Sieversa w otoku wieńców dębowych, przeplecionych jego herbowemi barwami, a w ogromnych oknach zamigotały czerwonymi płomieniami urny alabastrowe, spowinięte w bluszcze.
Rozwarły się nagle wielkie podwoje, fala światła chlusnęła na taras, pełny wdzięcznie powyginanych bogiń, amorów i waz marmurowych, i twardym, mocnym krokiem wyszło dwunastu pajuków w czerwonych, obcisłych czechczerach i kurtach, suto szamerowanych złotymi galonami; nieśli zapalone pochodnie i ustawiali się na ostatnim, szerokim stopniu schodów.
Po chwili ukazał się pan Pułaski, otoczony liczną, wielce strojną i rozbawioną socyetą. Liberya spiesznie wynosiła za nimi krzesła i ławy, lecz wszyscy skupili