Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/75

Ta strona została przepisana.

wybiła, żeś taka osowiała? Czekajże, dam ci osobno! Zgodnie, mili bratkowie! Pani Ziębowa dobrodziejka niech robronami nie zamiata! Cymbale jeden!... — huknął znowu na kosa. — Zjadłeś mi ser, to drugich nie obżeraj! Boże, jakie to hultajstwo łakome, niezgodne, chciwe! Niczem człowieczkowie! Aniele mój złoty! — zwrócił się do Zaręby — a nie dworuj sobie ze mnie.
— Dziw mnie tylko zbiera nad egzercerunkiem tej ptasiej hołoty. Nielada to była praca!... Wracając do ojca Serafina, czyby nie można z niego zrobić kwestarza?
— Choćby dzisiaj, aniele mój złoty!
— Ale żeby mógł swobodnie wędrować po całym kraju...
— Przedni zamysł! W sam raz dla niego taka robota. O permisyę postaram się u prowincyała, zaś tymczasem bierz go waszmość, jak swojego. Jeno przypominam, jako to niezwyczajny brus Bernardyński.
— Skądże się wywodzi? Może z łyczków?
— Dużoby o tem mówić! Polecę zajrzeć do kościoła, bo biskup pewnie już kończy mszę. In saecula saeculorum. Amen! — rzucił machinalnie na skrzyp otwieranych drzwi. — A otóż i ojciec Serafin!... A teraz, baczność! Na gniazda, bratkowie! Marsz! — zakomenderował, powiewając chustką i w mig skrzydlate bractwo rozleciało się po klatkach. — Józef, a to szelmostwo zapstrzyło stół, że niech Bóg broni!
— Kto chowa ptaki z pisku, ten ma łajno w zysku — szepnął Serafin.