— Pójdźmy, powiodę was krótszą drogą i nie tak na oczach — odrzekł Hłasko i ruszył przodem. Kaczanowski szedł na ostatku, myszkując swoim zwyczajem bystremi oczyma tu i owdzie. Ciągnęli ku Farze, wązką, boczną uliczką, zrzadka obstawioną małemi chałupkami, a pełną sadów i parkanów.
Całe stada dzieci gziły się w tumanach kurzawy, rozczapierzone kwoki taplały się w piasku, a gdzieniegdzie srodze brzuchate maciory pojękiwały w chudych cieniach okapów. Upał doskwierał niemiłosiernie.
— Będziemy mieli znojną drogę — zauważył Hłasko.
— Jakto, wyjeżdżacie waszmościowie?
— Zaraz po południu. Musimy być w Zelwie na czwartego, tam walny jarmark na konie! Zastaniemy całą watahę ludzi z różnych stron i musimy się nimi rozporządzić. Są tam już nagotowane niezgorsze magazyny, nie licząc koni obiecanych przez księcia Sapiehę, generała artyleryi litewskiej.
— To idźcież wolno, ja tylko skoczę wydać dyspozycyę względem koni.
— Rzniemy pocztą, już zamówiona! — powstrzymał Kaczanowski. — Nawet przezpieczniej, można bowiem swobodnie hulać po stacyach. wiązać znajomości, przepytywać od niechcenia i swoje pilnie robić. Trakt pocztowy to niby list niezalakowany: wyda wszystko, trzeba go tylko umieć przeczytać.
— Za tydzień będziemy z powrotem. Co waszmość znowu wyprawia? — zwrócił się do Kaczanowskiego, który nagle przywarł twarzą do jakiegoś parkanu.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/96
Ta strona została przepisana.