Strona:Władysław Stanisław Reymont - W polu.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bóg zapłać. Spycha się dzień nocą i tak w kółko. — Pocałował go w rękę.
— Słyszałeś, w nocy wrócił Franek z Koziarą, Bóg da, wrócą i drudzy.
— A co tam komu za niewola powracać na nieszczęście...
— Czemuś to nie uciekł, tylko siedzisz, jak kamień?
— Ja?.. Gdzież to pójdę i po co! Mało to swoich dałem wojnie, może już ziemię gryzą... Na tułaczkę nie pójdę... Moja to ziemia od dziada pradziada, jakże mi ją odbieżyć i we świat iść obcy!
— Wiosna ich przynagla i rodzona ziemia woła do roboty. Tylko patrzeć, jak się wszyscy zbiorą z nawrotem. Nie bój się, i na niemce przyjdzie godzina kary. Mówię ci, człowieku, że Bóg ma więcej, niźli rozdał i nie da ukrzywdzić sprawiedliwego, — wyrzekł z namaszczeniem i podreptał na wieś. Pilno mu było do biedoty, do tych jam i nor, zionących wilgocią, chorobami i nieszczęściem. Opatrznością bowiem stał się dla wszystkich, chociaż sam często gęsto przymierał głodem i mieszkał w nieopalanej piwnicy.
Zastanowiły Michała księże słowa, obracał je w głowie i rozważał.
— Ziemia woła do roboty! Juści! — Rozejrzał się, jakby oprzytomnionemi oczami. Słońce już wypływało z nad borów, niby złotem jaśniejąca monstrancja, wynosząca się coraz wyżej nad światem. W bladawem jeszcze świetle ożyły czarne, stratowane zagony, zazieleniły się skrawki ozimin i wody szeroko porozlewane zagrały blaskami. Wiosna szła całym światem i jakby na przekór niemilknącym grzmotom dział, jakby na przekór szalejącej śmierci i mogiłom gęsto usypanym, posiewała królewską dłonią nowe, bujne i radosne życie. Armaty huczały ponurym basem, tu i owdzie z pól wytryskiwały słupy ognia, dymów i ziemi, na widnokręgu przesuwały się szare łańcuchy żołnierzy, jadowicie błyszczały stalowe płoty bagnetów, wskroś pól przeciągały nieskończone obozy, czasem na przełaj, po oziminach, leciała kawalerja, czasem rwał się okropny, wstrząsający krzyk mordujących się nawzajem i groza pokazywała twarz przerażenia.
Ale wśród tych huraganów człowieczej złości i zbrodni rodziły się dnie coraz bardziej nagrzane i pod tkliwemi całunkami słońca ziemia zdała się dygotać i prężyć warem wzbierającej mocy, tryskały liście z drzew okaleczałych, zieleniły się pola, zakwitały ciernie, a tu i owdzie dzikie wiśnie przyokrywały się w śnieżne przyodziewy, kaczeńce tkały złotolite kobierce i wszystkim światem przepływał wzmożony, nieśmiertelny hymn życia.

Z jam i rumowisk wypełzali ludzie, wylękłe, spalone łzami niedoli oczy ze zdumieniem widziały słońce i wiosnę, usta się uśmiechały, nadzieja wstępowała w udręczone serca. Zaroiły się sady, wietrzono pościele, gdzie już zadzwoniły dziecinne głosy, nikt już nie potrafił