wysiedzieć pod ziemią, raz poraz ktoś przebierał się chyłkiem w pola, ku swoim zagonom. Na ogrodach, po miejscach zasłoniętych rumowiskami, kopano ziemię i zasiewano rozsady. A kiedy któraś z gospodyń wypuściła do sadu parę gąsek, jakimś cudem ocalonych, pół wsi się zbiegło patrzeć i lubować gęsiorowym gęgotem. Michał Kozieł chodził jakby pijany. Po wiele razy w dzień i w nocy wyłaził w pole na zwiady, trawiąc długie godziny na medytacjach. Coś się z nim wyrabiało nieopowiedzianego. Nie mógł jeść i nie mógł całkiem sypiać, wychudł na szczapę, ledwie już nogami powłóczył, a nie potrafił usiedzieć na miejscu, takie go żarły ognie nieugaszone niczem. Jakże, trzydzieści morgów jego ziemi czekało, trzydzieści morgów wołało na niego słodkim, nakazującym głosem. A on słyszał, czuł, i rozumiał, i chodził, szarpiąc się w bezradnej męce. Z dnia na dzień bowiem wyczekiwał, aż to przeklęte ptactwo kul przestanie krążyć nad jego polami. Ale wciąż słyszał ich piekielny chichot, wciąż żelazne szpony rozdzierały mu ziemię i wybijały doły. Śmierć pewna tam czyhała na każdego śmiałka. Dobrze wiedział, ile co dnia wynoszą rannych, ile pod lasem przybywa mogił i krzyżów. A pomimo tego wkońcu nie wytrzymał. Któregoś ranka o świtaniu przykazał Jaśkowi zakładać konia do pługa.
Zastąpiła mu żona drogę z niemałym lamentem.
— Naści głupi! Kaj to jedziesz? — Na czystą zgubę!
— Nie twoja sprawa. Wynieś jęczmień na słońce i przesusz.
— Twoja wola, jeno Jaśka ci nie dam. Ostatni mi został, a ty go na śmierć pewną zabierasz. Loboga, ludzie ratujcie! — ryczała.
Nie dał się i, nie zważając na płacze i prośby, ruszył z chłopakiem w pole. Prawie pod lasem leżało kartoflisko, które chciał zorać pod jęczmień, tam właśnie, gdzie najczęściej padały pociski. Stanął nieustraszony na stanowisku, przeżegnał się, lejce zarzucił na szyję, Jaśkowi kazał prowadzić konia przy pysku, by się nie strachał strzałami, ujął pług mocną dłonią i zaczął orać. Dojechał końca, zawrócił i kładł skibę za skibą, równo i spokojnie, nie zważając na strzały, ni niedalekie wybuchy. Orał zawzięcie, z lubością, wpierając bose nogi w wilgotną, chłodną ziemię, radośnie patrzył na lśniące, tłuste, czarne skiby. Rzeźwy a ostry zapach ziemi upajał go jakby kadzielnemi dymami w czas podniesienia. Hej, co mu tam wojna i kule! Zagon swój własny orze, pod chleb uprawia rolę, jak jego ojce i dziady robiły, jak jego wnuki robić będą. Szczęsny spokój przepełnił mu duszę, pan ci on jest nad pany, gospodarz prawy i wierny posłusznik tej świętej ziemi. Cichość się w nim rozrosła ogromna, cichość pełna tajemniczych, wiośnianych poczynań i marzeń, jako w tej ziemi rodzącej.
— Tatulu, strzylają! — wołał niekiedy Jasiek, trwożnie zezując na boki.