słuchując piekielnego warkotu armat, ale skoro jeno zmroczało, cała wieś stanęła do przerwanych robót. Kto jeno żył, ruszył w pola i gorączkowo pracował. Przyświecały im krwawe łuny pożarów, wybuchy bomb i omylone gwiazdy.
Michał Kozieł zaraz z wieczora zniósł worki z jęczmieniem na swoje zagony i zabrał się do siewu. Przepasany białą płachtą i kolebiąc się z boku na bok, rozsiewał zboże półkolistym, błogosławiącym ruchem. Jasiek bronował. Noc była szara, mętna i często rozdzierana blaskiem wybuchów i rakiet. Niekiedy brzęczały karabinowe kule, niekiedy okropny grzmot wstrząsnął powietrzem i słupy ognia buchały w niebo, a czasami białe, straszliwie wytrzeszczone oczy reflektorów spadały na pola i, mknąc cicho po zagonach, szukały uporczywie i długo... Wtedy, w tem świetle widmowem widać było przygarbione sylwetki ludzi, martwe wody i każdą fałdę ziemi. Zasię potem, w miejsca tknięte tem okiem piekielnem, biły długo i z nienawiścią bomby i szrapnele. Michał Kozieł nie zważał na nic, co się dokoła wyrabiało, śpieszył się jeno i już dosiewał trzeci zagon, gdy naraz zakręcił się w miejscu i przysiadł w bruździe. Straszliwie zabolały go piersi, ledwie dech poradził złapać, ból łamał mu żebra, nie jęknął jednak i, przywoławszy Jaśka, oddał mu płachtę ze zbożem i rzekł cicho:
— Dosiej synu... jakoś me zamroczyło... wytchnę nieco...
Jasiek posłusznie zastąpił rodzica i chociaż się uginał pod ciężarem, siał tym samym prawiecznym ruchem siewców całego świata, tak samo jak ojciec, kolebiąc się z nogi na nogę, siał równo, akuratnie, cierpliwie i spokojnie.
Michał Kozieł spoglądał za nim uważnie... sen go nagle ogarniał... chciał się zerwać... chciał coś wołać... wytężał oczy... noc mu przysłaniała wszystko... Chłopak był coraz dalej... cieniem się wydawał... nikłym, dalekim cieniem... a każdy grzmot armaty bił go prosto w serce, rozrywał na ćwierci, zabijał. Naraz — sprostował się, coś zabełkotał, rozkrzyżował ręce i padł w tył na czarną, spulchnioną ziemię, jakoby w matczyne miłujące objęcia.
A Jasiek siał niestrudzenie.
|