Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.
— 120 —

mnie w rękę... no, nie mogłam mu zabronić, boby „Ma“ spostrzegła... Potem chodziliśmy po pokładzie i tyle mi powiedział! Jezus! że nawet pan Henryk tego nie mówił, jak mi się oświadczał...
Boże, jakie to wszystko cudowne!
Tak niedawno była Warszawa, a teraz morze... straszne morze, przyglądałam się, ale nie widać rekinów, ani wieloryba... okręt... Baron... tu maszyny huczą... tu się kołysze... tu noc... a tu ci Anglicy, którzy śpią na tych porozkładanych fotelach...
Naprawdę, to wszystko, jak w bajce. Nie wiem, czy te wszystkie cuda będę umiała opowiedzieć...
„Ma“ chce już spać, a jabym tak ciągle, ciągle płynęła do Wenecyi!
Dobranoc morze, dobranoc baronie Pfaffy-Terek... dobranoc wszystko, bo taka jestem szczęśliwa, że to coś okropnego... Tak wyraźnie, to mi się nie oświadczył... jeszcze, przecież znamy się dopiero dwa dni... Mamy razem pojechać aż do Neapolu...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Później, już w kajucie.
Wcale spać nie mogę... coś się strasznego dzieje naokoło...
„Stokrotki“ tak piszczą żałośnie...
Okręt tak się kołysze strasznie, a tak wszystko drży — Jezus, a tak się błyska, tak woda bije