ździliśmy gondolą, słuchali muzyki i znowu siedzieliśmy.
Tyle ludzi, jak u nas w niedzielę na Nowym Świecie. Ale tutaj wszystko zupełnie inaczej...
Muzyka grała na placu i wszyscy spacerowali, pełno było marynarzy z białymi kołnierzami i Wenecyanek, ale chodzą bez kapeluszy, z szalami na ramionach, no tak zupełnie wyglądało, jak w operze.
A co cudzoziemców, chyba wszystkimi językami świata mówili!...
Takich lodów, jakie dają u Florianiego, tom jeszcze nie jadła, nieopowiedziane! tylko ciastka mają stanowczo za małe.
Poszliśmy potem do sali, bo tak się zrobiło zimno i deszcz pada.
Ten brunet, malarz, mieszka stale we Włoszech, co on nam naopowiadał, toby można z tego całą książkę napisać i bardzo zajmującą; dwadzieścia razy się pojedynkował i był piętnaście razy ciężko rannym, a dziesięć razy już był umierającym!... Dawał na to słowo honoru!...
A tak głośno opowiada, tak krzyczy i klnie wszystkimi językami, że z początku to cała sala na nas patrzyła.
Polował na lwy w Abissynii, ale nieszczęśliwie, bo go lew pokaleczył, aż żałował, że nie może w towarzystwie pokazać śladów kłów i pazurów na sobie...
To coś okropnego, że on się nie bał!
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.
— 126 —