kadziesiąt kroków za nim, bo przystanął na mgnienie i trwożnie zsunął się na bok, w cień jeszcze głębszy drzew przydrożnych.
Chłop szedł znowu śpiesznie, ale o jakiś kamień czy korzeń drzewa potknął się i runął jak kloc w błoto.
Długo nic nie było słychać, prócz monotonnego nieustannego plusku deszczu i drżącego, nerwowego szmeru drzew.
Aż ów cień przysunął się bliżej i pochylił nad pijakiem.
— Gospodarzu! Gospodarzu! — zaszemrał cichy głos.
Chłop ocknął się; próbował powstać, ale bezwładne nogi i ręce ślizgały mu się po błocie, nie mogąc znaleźć punktu oparcia, a że był nieprzytomny, nie myślał już i o powstaniu, tylko układał się jak najwygodniej i mruczał przez sen.
— Miękko ci tu jest, ciepło ci tu jest, leż se gospodarzu, leż...
— A wstańcie no, toć was tutaj woda zaleje...
— Psiachmać, kiej cię gdryknę kijaszkiem, to obaczysz!... — krzyknął srogo.
— Gospodarzu!
— Nie budź kobieto — mówię ci po dobremu!
— Spiliście się, i jak ten wieprzak leżycie w błocie!
— Pijanym! A mówiłem ci żydzie, daj okowitki, nie śprytu, a mówiłem; obedrę ci, jucho,
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.
— 140 —