łością nagłą przycisnęła dziecko jeszcze silniej do piersi. — Pietruchna!
I zwolna jej zdziczałą od cierpień duszę ogarnęło głębokie rozczulenie; wstawały w niej wiosenne przypomnienia, wyłaniały się z za łez niedoli jasne obrazy przeszłości, a w każdym główną osobą był on, Pietruchna!...
Dziecko przeziębnięte i głodne zaczęło znowu płakać!
— Cicho! ty!... — zawarczała, podnosząc rękę do uderzenia.
— Jakżeby? Przecież to jego — myślała z niepokojem i zaczęła namiętnie całować mokrą twarz dziecka.
Szum był wyraźny, bo już z niego wyłaniał się głuchy turkot koła młyńskiego.
Deszcz wolniał nieco, wiatr się poruszał górą w gałęziach topoli, co jak szkielety stały z obu stron drogi, chwiały się ciężko i szemrały groźnie, a z lasu co stał czarną ponurą ścianą, zaraz za drogą, rozlegał się smutny, cichy głos, jakby jęk drzew w ciemnościach, jakby płacz dławiony przez noc i przez deszcz. Ogromne chmury, skłębione i pomieszane, zaczęły szybko lecieć po nizkiem niebie.
Strach jakiś przeleciał nad ziemią, strach mocny i zły, aż się zatrzęsła z przerażenia dusza Marcychy. Obrzuciła nieśmiałem spojrzeniem dokoła, nasunęła chustkę głębiej na czoło i z całych sił biegła ku tym coraz bliższym turkotom młyna.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.
— 143 —